Śniadanie w porównaniu do kolacji to porażka. Ani wyboru zbytnio, ani czysto podane, kura lata pod nogami.
Jedziemy skuterkiem wzdłuż oceanu, po drodze plantacje chyba tych białych ziemniaków.
Docieramy do miejsca gdzie kiedyś był wspaniały kurort Sofitel, niestety podobnie jak w przypadku wielu innych hoteli na Polinezji został zniszczony, a nie było pieniędzy na ponowną odbudowę.
Jeszcze jakiś czas temu były tu rozpadające się domki i główny budynek z lobby hotelowym.
Było to takie trochę straszne miejsce gdzie przyjeżdżali turyści by zobaczyć jeden z najsławniejszych opuszczonych hoteli.
W tej chwili budynków już nie ma, zostały tylko betonowe podpory pod domki na wodzie, chodniki, posągi, basen i chyba jakieś budynki gospodarcze.
Mimo to jak ktoś lubuje się w takich rzeczach to robi wrażenie.
Po drodze wracamy do Fare i zaczyna padać wiec czekamy w okolicy marketu pod dachem bo nie ma sensu jechać dalej.
Koło nas jakaś rodzina starym nissanem nie może odpalić samochodu. Próbujemy z pycha go zapalić ale nie daje rady.
Kombinują coś ale nie mają pojęcia co zrobić, bez mechanika się nie obejdzie.
Idziemy do marketu i wracamy do domku.
Próbujemy jeszcze jechać później niestety za każdym razem zaczyna padać po przejechaniu kilku metrów. Mamy dziś pecha.
Wieczorem czekamy na wieloryby ale dziś ich nie ma. Jak pech to pech.
Za to kolacja pierwsza klasa. A deser zwany 1000 liści to po prostu najlepszy deser jaki w życiu jedliśmy. Karolina twierdzi, że tylko coś podobnego jadła jak była mała w Belgii. Rozmawiamy z panią, która tu zarządza i możemy jutro dostać ten sam deser, super.